niedziela, 10 lutego 2019

Recenzja 1 - Victoria Aveyard ,,Wojenna Burza''




Wreszcie zabieram sie do zrecenzowania najbardziej wyczekiwanej przeze mnie książki 2018 roku, chociaż od premiery minęło parę miesięcy. Nie ukrywam, że seria ,,Czerwona Królowa'' jest jedną (według mnie) z najlepszych serii młodzieżowych na dzisiejszym rynku wydawniczym, mimo licznych mankamentów. Ostatnim z nich jest czwarta (ostatnia na szczęście) część, Wojenna Burza. Jeden wielki błąd pisarski panny Aveyard. 

Pierwsza część (,,Czerwona Królowa'') była interesująca, może niezbyt oryginalna, ale przyjemna w odbiorze. ,,Szklany Miecz'' to jedna, wielka pomyłka, napisałam jego recenzję i chyba wszystko dokładnie wyjaśniłam. Tragedia. Trzecia część, ,,Królewska Klatka'' jest moją ulubioną: doskonała fabuła, poprawiony styl pisarski, oraz postacie na plus (prócz Cameron rzecz jasna). Wszystko skończyło sie na tym, że Cal wybiera koronę zamiast miłości i Mare ma oczywiście złamane serce. Akcja w Wojennej Burzy rozpoczyna sie od tego momentu. Monfort zawiązuje sojusz z Rowami i Anabel, by pokonać Mavena i osadzić Cala z powrotem na tronie Norty. Nadciąga ponoć tytułowa Wojenna Burza. Tyle, że owej wojny w ogóle nie ma. 

Czytając tę książkę miałam wrażenie, że Victoria Aveyard albo a. żyje w chmurach, albo b.pomyliła fikcję z rzeczywistością. Poprzez Wojenną Burzę chciała oczywiście przekazać uniwersalne wartości takie jak wolność, miłość, czy równość, i doskonale to rozumiem, ale normalny świat to nie baśniowa kraina, jaką tu stworzyła: w normalnym świecie mężczyzna nie rezygnuje z władzy dla jakiegoś głupiego dziewczątka, i ponoć doskonały strateg wojenny nie jest jednocześnie zagubionym niepotrafiącym podjąć decyzji dzieckiem. Rzecz jasna mowa o Calu. Zacznę od niego ponieważ to najbardziej pokrzywdzona i sponiewierana postać w całym cyklu. Zdaje mi się, że Aveyard go po prostu nie lubi, bo książka po książce chłopak wciąż dostaje po głowie: zdradza go brat, zmuszony zabija ojca i traci koronę. Robi wszystko, by uratować dziewczynę którą kocha, a ona naiwna czując się zdradzona go zostawia. nie wspominając już o wątku miłosnym który wprawdzie nie przeszkadza, ale jest kompletnie niepotrzebny. W każdym razie jeżeli ktoś w ,,Czerwonej Królowej'' zasługuje na współczucie i sympatię to i wyłącznie Cal. Nic co mu się przydarzyło nie stało sie z jego winy. Z Mare jest kompletnie na odwrót. To najgorsza bohaterka Young Adults jaka została stworzona: głupiutka, naiwna, niepotrzebnie pyskata i buntownicza. To poprzez jej perspektywę Aveyard naprawdę odpłynęła: z góry przyjęła schemat, że monarchia to coś złego, że w świecie CK prowadzi do dyktatury co było po prostu durne do kwadratu. A nuż Cal zostałby dobrym królem? Dlaczego nie? Kolejnym minusem jest samo poprowadzenie fabuły: niepotrzebne, wciśnięte na siłę walki z jakimiś plądrownikami (tylko po to by coś sie działo), oraz czego nie mogę ścierpieć: brak pojedynku Cala i Mavena. W zamian za to dostajemy dwa inne: Cal vs. Iris i Maven vs. Mare. I po co to było? O tym drugim wspomnę później: Cal i Iris - ogień przeciwko wodzie. Serio? Tak doskonały strateg jak Cal, racjonalny i wyszkolony mierzy sie z przeciwnym żywiołem co z góry skazane jest na porażkę? Większej głupoty chyba nie dało sie wymyśleć. 

Na czym polega żałość i beznadzieja ,,Wojennej Burzy''? Zamiast stworzyć dobrą całość, Aveyard napisała złą fabułę z niektórymi całkiem fajnymi momentami: wystąpieniem Cala przed rządem Monfortu, oraz perspektywą Mavena. Szczerze powiedziawszy ciekawszą książką byłaby retrospekcja Mavena i Cala, ich życie zanim pojawiła sie Mare. Zastanawiało mnie jak układały sie relacje w rodzinie królewskiej, między Calem a Elarą na przykład. No dobrze, ale wracając do Wojennej Burzy: kolejnym minusem powieści jest powielanie schematów przez Aveyard: Elara i Tyberiasz, Maven i Evangeline, Evangeline i Cal. Bedąc parami żadne z nich nie mogło sie ze sobą dogadać. Jak rozumiem Mavena i Elarę, tak Cal i Evangeline mogliby zostać przyjaciółmi (tak jak to w marzeniach kreowała sobie Evangeline). A, no i Maven oraz Iris. Wielka szkoda, że Aveyard uczepiła sie tych politycznych głupich intryg, bo sto razy fajniejszym pomysłem byłoby dogadanie sie Iris z Mavenem i wojna przeciwko Calowi. Kolejnym minusem książki jest podział na perspektywy Mare, Evangeline i Iris: specjalnie nie różnią sie od siebie w przemyśleniach, wszystkie marudzą i sie nad sobą użalają, więc można było sobie darować, za mało jest za to rozdziałów oczami Mavena i Cala. No i muszę też wspomnieć jeśli mowa o minusach, że naprawdę nie ma żadnej ,,wojennej burzy'', a jeżeli jest to tylko jakaś tam wisiała nad Nortą, ale w końcu nie wybuchła. 

Czy są jakieś plusy Wojennej Burzy? Na pewno jest nim Cal. Jego zachowanie i dążenie do odzyskania tronu jest świetnie opisane. Tym bardziej śmieszny jest fakt, że pod koniec rezygnuje (kolejne głupie poprowadzenie fabuły). Oczywiście WB jest też nieco lepsza dzięki Mavenowi i jego szaleństwie, dzięki Volvo Samosowi i Anabel, czyli rzecz jasna Srebrnym postaciom. Na tym polu nic sie nie zmieniło: od samego początku uważałam, że Srebrni są o wiele ciekawszymi bohaterami niż Czerwoni, Szkarłatna Gwardia i ich głupie, puste frazesy. Może i Davidson nie jest najgorszy, ale też nie zachwyca. Jedyne co mi sie podoba, to relacja między nim, a Calem i obietnica złożona Mare, że nie wyrządzi księciu krzywdy. Może jestem po prostu za stara na tak młodzieżową książkę, nie wiem, pewnie do piętnastolatków trafi Mare, czy też głupia Farley i Gwardia ale mnie to nie przekonuje (jestem z rocznika 1996). 

Nie będzie żadnego podsumowania. Mogłabym dalej wylewać pomyje na tę książkę, ale po co. Czekałam na nią wystarczająco długo, krótko czytałam, bardzo się wkurzyłam i wreszcie zamknęłam -na szczęście- podróż z Aveyard. Kiedy wyjdzie Broken Throne przeczytam, ale nie przewiduje niczego dobrego. To, co Aveyard zniszczyła to zniszczyła. Wojenną Burzę oceniam na 3 gwiazdki. Kropka.


wtorek, 27 listopada 2018

RECENZJA 9 - GRETA VAN FLEET - ,,ANTHEM OF THE PEACEFUL ARMY''


Greta Van Fleet ,,Anthem Of The Peaceful Army''
Gatunek: rock 
Data wydania: 19 października, 2018 roku 

1.Age of Man
2.The Cold Wind
3.When The Curtain Falls
4.Watching Over
5.Lover Leaver (Taker Believer)
6.You’re The One
7.The New Day
8.Mountain of the Sun
9.Brave New World
10.Anthem

Już na samym początku nie zgodzę się z powtarzającym się w kółko narzekaniem, że Greta Van Fleet jest bezczelną kopią legendarnej grupy Led Zeppelin. Wychowałam się na muzyce Roberta Planta i jestem wierną fanką Black Dog, czy też Immigrant Song. Grety słucham za to  ledwie od roku i z każdą coraz to nowszą wydaną piosenką odbieram zgoła odmienne wrażenie, że dwudziestodwulatkowie z Michigan wręcz przeciwnie, za wszelką cenę starają się przekonać wszystkich, że nie są Led Zeppelinami. Co prawda, po przesłuchaniu pierwszych dwóch ep-ek ( ,,Black Smoke Rising’’ i ,,From The Fires’’) można było jeszcze od biedy zarzucać Grecie, że bezczelnie wzoruje się ( bo nie nazwałabym tego kopiowaniem) na Zeppelinach. Jednak wraz z wydaniem pierwszego longplayera każdy rozsądny i sprawiedliwy krytyk powinien stwierdzić, że skończył się czas porównań i narzekań. Josh Kishka to nie Robert Plant. Greta Van Fleet to Greta Van Fleet. Po prostu.


Jedno trzeba przyznać: chłopcy z Michigan znają się na promocji i dobrze wycelowali z wyborem piosenek na single. Pierwszymi utworami zapowiadającymi album były When The Curtain Falls oraz Watching Over. I chociaż pierwsza z nich wpadła mi w ucho i nawet się uśmiechnęłam, myśląc ,,okej, to było proste, ale rockowe i dobre’’, 8/10, tak wraz z drugim singlem Watching Over zaniemówiłam. Jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych na płycie: gitary Jake’a Kishki niszczą system. Klękajcie narody. 10/10 Właśnie przez Watching Over z niecierpliwością czekałam na cały album. I bardzo dobrze, ponieważ dzięki temu mogłam usłyszeć jedną z najlepszych piosenek tego roku: otwierającą ,,Anthem of The Peacful Army’’, Age Of Man. Jak dla mnie mogliby i na niej skończyć. Chapeau Bas. Jednego Joshowi Kishce nie można odmówić: jest świetnym wokalistą, tak samo jak jego starszy brat Jake jest doskonałym gitarzystą. W Cold Wind po prostu wymiata na solówce. Odważę się nawet na stwierdzenie, że debiutancki longplayer jest w pewnym sensie rywalizacją braci, który będzie lepszy od drugiego: za każdym razem, gdy Josh zachwyca głosem (zwłaszcza w mocnym Brand New Day), Jake prześciga go riffowymi popisami. W tym muzycznym rollercoasterze nie brak na szczęście czasu dla spokojniejszych utworów: You’re The One czy też Anthem, gdzie bardzo ciekawym, jakby dla uspokojenia podgrzanej atmosfery zabiegiem jest użycie w głównej linii melodycznej bębenka, oraz kojących chórków. I – co dziwne – nie trąci to ani przez chwilę stylem Led Zeppelinów. (Łyso wam hejterzy?)

Odniosę się po raz ostatni do kwestii porównywania Grety z Zeppelinami: Kishka to nie Plant. Josh operuje bardziej zdrapanym, zdartym głosem, nawet skrzekliwym. A jego bracia, Jake i Sam nawet we dwóch nie zastąpią Jimmiego Page’a. ,,Anthem Of The Peacful Army’’ była najbardziej wyczekiwaną przeze mnie premierą roku i bez wahania mogę stwierdzić, że album spełnił wszystkie wymagania: dobrze się po prostu go słucha. Z czystym sumieniem wystawiam ocenę 7/10.

Najlepsze utwory: Age Of Man, Watching Over.  
Ocena: 7/10 

sobota, 13 października 2018

RECENZJA 8 - BLACK SABBATH ,,BLACK SABBATH''


Black Sabbath ,,Black Sabbath’’

Gatunek: heavy metal
Data wydania: 13 lutego, 1970 roku

Lista utworów:
1.Black Sabbath
2.The Wizzard
3.Behind the Wall of Sleep
4.N.I.B
5.Evil Woman
6.Sleeping Village
7.Warning
8.Wicked World



13 luty 1970 — to jedna z najważniejszych dat w muzyce rozrywkowej. Właśnie wówczas,  ( co ciekawsze w piątek! ) światło dzienne ujrzało pierwsze wydawnictwo Black Sabbath — najważniejszego zespołu w świecie heavy metalu, prekursora gatunku. W tym przypadku trzynastka okazała się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Powstała płyta ponadczasowa, muzycznie zapuszczająca się w rejony, których nikt wcześniej nie zdołał zbadać. Mroczny, przeszywający na wskroś klimat, ciężkie, legendarne już riffy Lommiego, ostre walenie w bębny Warda  i niemal histeryczny wokal Ozziego Osbourna — każdy chociaż raz w życiu powinien usłyszeć ,,Black Sabbath’’. Płyta ta stała się inspiracją dla przyszłych pokoleń muzyków, zwłaszcza Metallici, o której trudno tu nie wspomnieć. Błędnie uważa się ów zespół za ,,autorów’’ heavy metalu — w rzeczywistości byli jedynie jego krewnymi. To Sabbaci byli i na zawsze pozostaną ojcami gatunku.


Album składający się z ośmiu utworów rozpoczyna tytułowy Black Sabbath, uchodzący za jedną z najważniejszych piosenek w historii metalu. Niesamowity wstęp nadaje atmosferę grozy i tajemniczości ( odgłosy deszczu i dzwony ), powoduje ciarki na plecach. Następnie Lommy zaczyna grać i rozbrzmiewa Ozzy, śpiewający ciężkim głosem: ,,Figure in black which points at me, Turn 'round quick and start to run, Find out I'm the chosen one’’. Black Sabbath opowiada bowiem o człowieku, który trafia do piekła, a owa ciemna postać symbolizuje diabła, lub śmierć. Trudno wyobrazić sobie mroczniejszy początek albumu. Kolejny utwór The Wizzard jest już o wiele szybszy: na szczególną uwagę zasługuje zastosowanie harmonijki ustnej, co idealnie komponuje się z gitarą, nie wspominając o doskonałym wokalu Ozzy’iego — a trzeba dodać, że Osbourne jest jednym z najlepszych frontmanów na świecie i żywą legendą. Behind The Wall Of Sleep to pierwsza z moich ulubionych piosenek, jaką dostarcza nam debiutancka płyta BS, z ocierającym się o poezję tekstem: ,, Visions cupped within a flower, Deadly petals with strange power, Faces shine a deadly smile, Look upon you at your trial’’. Ciekawym zabiegiem jest połączenie ostatniej partii gitarowej wspomnianego utworu z początkiem następnego, piątego już N.I.B.. Według niektórych skrót ten w pełen wersji oznacza Nativy in Black, jednak według Geezera Butlera nawiązuje do brody Billa. Nib w języku angielskim oznacza słowo "stalówka". Broda Billa była właśnie o takowym kształcie, więc Geezer postanowił nadać piosence ów tytuł. Kropki dodał, aby całość brzmiała bardziej tajemniczo. Sam N.I.B. jest prawdziwym klasykiem w historii heavymetalu, a gitarowa solówka Butlera do dziś stanowi najsłynniejsze zagranie basowe. Opowiada o Lucyferze przybywającym na ziemię, zakochującym się w ziemskiej dziewczynie i proszącym, aby za nim podążyła ( ,, My name is Lucifer/Please take my hand’’ ). Evil Woman był za to pierwszym singlem w historii zespołu. Szóstym utworem na ,,Black Sabbath’’ jest następny, ukochany przeze mnie Sleeping Village chwytający za serce, zwłaszcza pod sam koniec ( od 3 minuty ) ciężkimi riffami Tommiego Lommiego. Przechodzi on płynnie w długi, bo ponad dziesięciominutowy The Warning. Trzeba jednak przyznać, że jest wspaniałym popisem gitarowym i basowym sabbathów. Płytę wieńczy Wicked World, również istne solowe szaleństwo i majstersztyk Lommiego. Wszystkie osiem piosenek to prawie czterdziestominutowa podróż po świecie czystego, pięknego heavy metalu, którą każdy powinien odbyć, aby móc nazywać siebie prawdziwym fanem gatunku. Nie bez powodu ,,Black Sabbath’’ został sklasyfikowany jako jeden z albumów wszechczasów. Pomimo upływu tylu lat ( czterdziestu ośmiu w gwoli ścisłości ) pozostaje arcydziełem muzycznym określającym heavy metal.

Najlepsze piosenki: The Wizzard, Behind The Wall Of Sleep, N.I.B.
Ocena: 10/10 

RECENZJA 7 - AC/DC ,,BACK IN BLACK''



AC/DC ,,Back in Black’’
Gatunek: hard rock.
Data wydania: 25 lipca, 1980 roku.
Lista utworów:
1. Hells Bells;
2. Shoot to Thrill;
3. What Do You Do for Money Honey;
4. Given the Dog a Bone;
5. Let Me Put My Love Into You;
6. Back in Black;
7. You Shook Me All Night Long;
8. Have a Drink on Me;
9. Shake a Leg;
10. Rock and Roll Ain’t Noise Pollution



Początek roku 1980 nie był dla AC/DC najłatwiejszy. Zespół stał wówczas na drodze do międzynarodowej kariery, za sprawą wydanego albumu ,,Highway to Hell’’. Bracia Young po zakończonej trasie koncertowej nie spoczywając na laurach rozpoczęli pracę nad kolejną płytą. Niestety, wszystko zostało przerwane niespodziewaną śmiercią Bona Scotta: ówczesny wokalista udławił się wymiocinami na skutek nadmiernego spożywania alkoholu. Nad dalszą działalnością AC/DC  zdawałoby się zawisł znak zapytania, jednak założyciele nie poddali się i zamiast rozwiązać grupę najzwyczajniej w świecie zatrudnili nowego wokalistę — wybór padł na Briana Johnsona, dotychczasowego frotmana mało znanej kapeli The Geordie. Dzięki temu powstał ,,Back in Black’’: siódme wydawnictwo, a zarazem najpopularniejszy album AC/DC i trzeci najlepiej sprzedający się album wszechczasów ( na liście ustępuje jedynie Michaelowi Jacksonowi i Pink Floydom ), z ponad 49 milionami kopii. W pełni zasłużenie pretenduje do miana dzieła wiekopomnego, wyznaczającego kierunek muzyki hard rockowej.

Płytę otwiera posępne i mroczne Hells Bells rozpoczynające się od bicia dzwonu kościelnego. Dźwięk ten wraz ze średnim tempem utworu oraz tekstem opowiadającym o bezlitosnym przewoźniku, zabierającym dusze do piekła w oczywisty sposób stanowi hołd dla zmarłego Bona Scotta. Jednocześnie słychać wyraźnie, że zespół wkracza na zupełnie nowy tor w tworzeniu muzyki. Brian Johnson w niczym nie przypomina Scotta: operuje zgoła odmiennym głosem, skrzekliwym i wysokim, jednym z najbardziej charakterystycznych w muzyce hardrockowej. Słuchanie ,,Back in Black’’ przypomina jazdę bez trzymanki: wszystkie dziesięć zaprezentowanych piosenek są podróżą w świat prawdziwego, mocnego rock’n’rolla. Już na samym starcie otrzymujemy muzyczne trzęsienie ziemi ( wspomniane Hells Bells ), które potęguje się wraz z kolejnymi utworami. Na szczególną uwagę zasługuje pozycja Shake a leg, w której Brian Johnson osiąga niesamowicie wysokie dźwięki. Reszta utworów jest równie doskonała: Rock and Rock Ain’t Noise Pollusion to hymn gatunku i jeden z najpopularniejszych hitów zespołu, często puszczany podczas imprez i dyskotek. Jest doskonałym dowodem na to, że rzeczywiście rock’n’roll nie umarł i będzie miał się dobrze, przynajmniej dopóki muzykę nagrywać zamierza AC/DC. Co ciekawsze, piosenki z ,,Back in Black’’ w swojej tematyce nawiązują jawnie do… seksu. Najlepszym tego przykładem może być You Shook Me All Night Long, zwłaszcza we fragmencie: ,, She was a fast machine (…); And we were making it, And you, Shook me all night long’’. To tylko jeden z wielu wulgarnych, ale jednocześnie w żaden sposób nierażących tekstów znajdujących się na płycie. Podkreślają jedynie ostrość, którą cechuje się hard rock. Nieco łagodniejszym i wolniejszym utworem jest Let me put my love into you posiadającym balladowy charakter. Petardami są za to Given The Dog a Bone, czy też What Do You Do For Money Honey. Trudno jest przy nich nie skakać.

,,Back in Black’’ jest doskonałym dowodem na to, że pomimo przeciwności losu zespół był w stanie podnieść się na nogi i stanąć na wysokości zadania. Pozwolę sobie nawet na stwierdzenie, że płyta ta jest najlepszą w całym ich dorobku. AC/DC nigdy później nie nagrało już tak świetnego krążka, na którym zachwycają absolutnie wszystkie piosenki. Trudno jest się dziwić, iż jest to trzeci najlepiej sprzedający się album wszechczasów. Każdy szanujący się koneser rock’n’rolla i hard rocka,  ale nie tylko — powinien znać i przynajmniej raz w życiu przesłuchać ,,Back in Black’’ od początku do końca. Gorąco polecam.

Najlepsze utwory: Hells Bells; Shake a leg;
Ocena: 10/10

środa, 28 marca 2018

RECENZJA 6 - ELLIE GOULDING - ,,HALCYON''



Z Ellie Goulding zetknęłam się przy okazji promowania debiutanckiego krążka ,,Lights’’ piosenką Starry Eyed. Przyznaję, że zaintrygował mnie jej głos przypominający skrzacika, lub zielonego elfa, jednak muzyka już mniej przypadła mi do gustu. Dopiero, gdy w roku 2012 światło dzienne ujrzał ,,Halcyon’’ miałam okazję w pełni zachwycić się możliwościami dwudziestosześcioletniej wówczas artystki. Po raz pierwszy usłyszałem ów album w zimie 2012 roku za sprawą koleżanek. Do tamtego momentu został wydany singiel Anything Could Happen, który bardzo mi się spodobał i zwiększył apetyt na więcej: całe szczęście, ponieważ teraz mogę śmiało stwierdzić, że to jedna z ulubionych przeze mnie płyt i zajmuje stałe miejsce na mojej playliście, oraz w sercu. Nie pomyliłam się twierdząc, że nie dane mi będzie się odkochać  — po sześciu latach od premiery wciąż brzmi tak samo dobrze, a nawet i lepiej.

To co wyróżnia ,,Halcyon’’ od innych wydawnictw na rynku to zwyczajna oryginalność i zaserwowanie świeżości muzyce pop-owej ( w roku 2012 rzecz jasna ). Ciężko mi było doszukać się jakichkolwiek znaczących inspiracji, Ellie wypracowała swój własny indywidualny styl, obok którego trudno przejść obojętnie. Album otwiera bardzo enigmatyczne Don’t Say a World — łączy ze sobą elementy ballady oraz elektronicznego brzmienia i możemy potraktować ją jako trafną zapowiedź pozostałych kompozycji. Od razu słychać, że wiele się zmieniło od czasu ,,Lights’’ i że na ,,Halcyon’’ nie zetkniemy się — całe szczęście — z przeciętną klubową rąbanką. Co prawda tematyka trzynastu piosenek jest dosyć do siebie podobna i traktuje o miłości, ale wyróżnia je wspaniała oprawa muzyczna i wokalna. Na szczególną uwagę zasługują te wolniejsze utwory będące zarazem najmocniejszymi spośród wszystkich: Explosions z przepięknym początkiem wywołującym ciarki na plecach ( ,, You trembled like you’d seen a ghost - And I gave in’’ ), balladowe Joy opowiadające o zawodzie miłosnym artystki (,,I've figured out that joy is not in your arms, I know I'll always ache with an empty heart’’ ), w którym przede wszystkim za serce chwyta końcowy refren z chórkami, a także wzruszające I Know You Care ( ,, I know it wasn't always wrong, But I've never known a winter so cold’’ ), wykorzystane na soundtracku do filmu Now is God. Za to moją ulubioną kompozycją jest Dead in the Water : Ellie osiąga w niej niesamowicie wysokie dźwięki szukając ukochanej osoby i przyznając się, że ją zawiodła ( ,, I'm dead in the water, still looking for ya’’ ). Za każdym razem gdy jej słucham wydaje mi się, że sama znajduję się pod wodą pogrążona w nostalgii i smutku. Pozostałe piosenki cechuje większa przebojowość i mocniejsze brzmienie: bit w My Blood kojarzy się niemal z bitewnymi dźwiękami. Anything Could Happen zawsze poprawia mi humor i przywołuje uśmiech na twarzy, zwłaszcza w momencie drugiej zwrotki, gdy Ellie śpiewa: ,, After the war we said we'd fight together, I guess we thought that's just what humans do’’. W singlowym Figure 8 podoba mi połączenie dupstepowego brzmienia z delikatnym, sopranowym głosem artystki. Na uwagę zasługuje też klimatyczne Only You z ponownie urzekająco słodkim niczym ciastko głosem wokalistki i intrygującym tekstem ( ,, Only you can be the aching in my heart , my enemy, the only animal I couldn't fight , You own me in the dark , when storms arrive, only you’’ ). Nie do końca przekonują mnie  za to wybrane na single I Need Your Love wyprodukowany wraz z Calvinem Harrisem, oraz Hanging On na featuringu z Tinie Tempahem. Są zbyt klubowe i stanowią pewien ukłon ku wcześniejszym dokonaniom artystki ( z okresu ,,Lights’’ ), a ja wolę nieco spokojniejszą wersję Ellie: wspomniane Dead in the Water, czy też Explosions pokazują, że włada wystarczająco dobrym wokalem, by mogła darować sobie dudniącą, prawie, że zagłuszającą tekst i jej głos klubową muzykę.

Podsumowując piosenki z ,,Halcyon’’ wydają się nie posiadać ,,terminu ważności’’: wydane w 2012 roku brzmią tak samo cudownie w 2018 i na pewno nie zmieni się to jeszcze przez bardzo długi czas, chyba, że Ellie postanowi nagrać lepszy album. Niestety — a może i stety  — jak na razie jest to jej najbardziej udane wydawnictwo   i choć nie mogę dać mu dziesięciu magicznych gwiazdek, to siódemka wydaje się być sprawiedliwą oceną. ,,Haylcon’’ polecam każdemu, zarówno tym słuchaczom, którzy szukają oryginalnej, raz wzruszającej, innym razem mocnej muzyki, jak i osobom którym do gustu nie przypadło debiutanckie ,,Lights’’: z pewnością będą mile zaskoczeni i mam nadzieję, że dzięki drugiej płycie tak samo jak ja przekonają się do Ellie Goulding.

Najlepsze piosenki: Dead in the Water  ; I Know You Care, Explosions, Joy, My Blood
Najsłabsze piosenki: I Need Your Love;
Ocena: 7 / 10

niedziela, 25 marca 2018

RECENZJA 5 - MILEY CYRUS ,,YOUNGER NOW''




To niesamowite jak długą drogę przebyła Miley Cyrus w świecie muzyczno-komercyjnym. Jej kariera rzecz jasna rozpoczęła się od disneyowskiego sitcomu Hannah Montana. Następnie były bardzo udane ,,Breakout’’ z Miley ,,normalną’’, oraz ,,Can’t Be Tamed’’, z nieco ostrzejszą wersją ,,dziewczyny – buntownika’’, tak, by artystka wreszcie mogła przemienić się w wulgarną i odpychającą prowokatorkę w średnio udanym ,,Bangerz’’, znanym z hitu Wrecking Ball i teledysku, gdzie naga huśta się na ogromnej kuli. Oczywiście wszystko było idealnie zaplanowane pijarowsko i nastawione na ogromny zysk, co udało się Miley doskonale: w końcu ostatni wspomniany przeze mnie utwór sprzedał się w ponad trzech milionach kopii. Należy wspomnieć też, że fani Cyrus w końcu dojrzewali razem z nią i chcąc nie chcąc musiała dostosować się do ich wymagań stając się coraz bardziej szokująca i niegrzeczna. Na szczęście na ostatniej, najnowszej płycie zatytułowanej ,,Younger Now’’ piosenkarka wyraźnie łagodnieje i dorasta, zarówno emocjonalnie jak i muzycznie. Zostałam mile zaskoczona, gdy zamiast skaczących penisów, w teledysku do singla Malibu zobaczyłam Miley ubraną najzwyczajniej w świecie w biały strój z włosami związanymi w dwa słodkie kucyki, śpiewającą na łonie natury. Malibu był prawdziwym hitem ubiegłego lata i mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że album jest jednym z najlepszych powrotów 2017 roku.

Na ,,Younger Now’’ otrzymujemy zestaw prostych, ale przyjemnych dla ucha jedenastu pozycji, z których na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Płytę otwiera tytułowe Younger Now będące świetną zapowiedzią tego, czego możemy spodziewać się po reszcie piosenek: Miley przygotowuje nas na zupełnie nową wersję siebie i ostrzega, że nic już nie jest takie samo jak dawniej za czasów ,,Bangerz’’: ,, No one stays the same, you know what goes up must come down’’, jednak w przypadku artystki zmiana wyszła jej stuprocentowo na plus. Nic dziwnego, że śpiewa o wrażeniu bycia młodszą: w końcu przestała się rozbierać i zmieniła się w kogoś, kim powinna być przez te wszystkie minione lata: dziewczyną w kowbojskim stroju ( odwołuję się do wizerunku w teledysku ) ze śladowym makijażem i ładnym uśmiechem. Nie bez powodu klimat przypomina muzykę country, ojcem artystki jest przecież Billy Ray Cyrus — gwiazda country — a matką chrzestną słynna Dolly Parton. Może to właśnie dzięki nim Miley odkryła wreszcie prawdziwą muzyczną tożsamość. Dolly zresztą pojawia się na albumie wspólnie z chrześnicą śpiewając w Rainbowland. Zaraz po tym przychodzą trzy minuty dla Week Without You — jednej z moich ulubionych piosenek z całej jedenastki: ,,I know that I gave you my heart, But you stomped it to the ground’’ — artystka opowiada nam o zawodzie miłosnym, który doświadczyła. Zastanawia się jak wyglądałoby jej życie, gdyby nie pojawiła się w nim osoba, która ją opuściła. W energicznym Miss You So Much  dowiadujemy się jednak, że jej ukochany jest tym jedynym i niczego więcej nie potrzebuje, oddaje się mu: ,, You're my God, you’re my faith, On my knees, I look at you and I revere’’. Kolejna piosenka I Would Die For You jest jakby jej kontynuacją. Przeszła rozstanie ze swoim mężczyzną i teraz, kiedy są już z powrotem razem zrobiłaby dla niego wszystko, nawet umarła. W Thinkin — jeszcze jednej godnej uwagi kompozycji — Miley wyznaje, że nie potrafi robić niczego innego oprócz rozmyślania o mężczyźnie swojego życia: ,, It's getting late, I'm starting to obsess, You got me cryin', and looking' like a mess, My daddy said, "Stay away from such", But now you got me thinkin' way too much’’ — tęsknota zamienia się w pewnego rodzaju obsesję. Melodia Thinkin urzeka swoją prostotą i zapada w ucho, a za drugim refrenem, aż chce się nam nucić wraz z wokalistką.  Po niej przychodzi moja druga ulubiona piosenka z albumu Bad Mood: podoba mi się, gdy Miley jakby od niechcenia zastanawia się o tym co by było, gdyby nie spotkali się ze swoim partnerem i nie mógł na niej polegać — wszystko to sprawia, że wciąż budziła się i budzi w podłym nastroju. W Love Someone artystka ma już dosyć tych sprzecznych emocji i zdobywa się na odważne wyznanie: ,, It'll be a cold day in hell before, I'd ever be your wife’’ — pakuje się i odchodzi, na szczęście nie od nas. Gdy smutno rozbrzmiewa przedostatni utwór She’s not him, możemy zastanawiać się co gra w duszy młodej Miley Cyrus. Tym razem śpiewa do dziewczyny, z którą mogłaby ułożyć sobie życie po odejściu od narzeczonego, niestety najwyraźniej nic go nie zastąpi, żaden związek, czy to z mężczyzną, czy kobietą. Płyta kończy się na kawałku Inspired będącym najmniej ambitnym i który jako jedyny specjalnie do mnie nie przemawia. Przymykam jednak na to oko, ponieważ poprzednie są wystarczająco dobre, by można było  pominąć go z pobłażliwym machnięciem ręki. Cóż, rzadko zdarzają się płyty bez mankamentów.  

Bez wątpienia jest to jeden z najciekawszych albumów 2017 roku i zasługuje na to, aby przynajmniej wysłuchać go choć raz od początku do końca. Jak na razie pozostaje wierną fanką Malibu, Week Without You, oraz Bad Mood i czekam na kolejne miejmy nadzieje pozytywne, grzeczne metamorfozy Miley Cyrus. Wreszcie obrała właściwą drogę i żywię nadzieję, oraz życzę jej by nadal nią podążała, bo to zdecydowanie dobry kierunek.

Najlepsze piosenki: Bad Mood, Week Without You, Malibu, Younger Now;
Najsłabsze piosenki: Inspired
Moja ocena: 6/10

RECENZJA 4 - ONEREPUBLIC ,,OH MY MY''



OneRepublic to zespół pop-rockowy pochodzący z Ameryki znany między innymi z takich hitów jak Couting Stars ( ponad miliard wyświetleń na kanale youtube! ), czy też All The Right Moves nagrany wspólnie z Timbalandem, dzięki którym na stałe goszczą na listach przebojów. Grupę tworzą  Ryan Tedder, Zach Filkins, Drew Brown, Eddie Fisher i Brent Kutzle. W 2016 roku powrócili z singlem Wherever I Go zapowiadającym najnowsze, czwarte już wydawnictwo , a ja słuchając go byłam nieco zdziwiona, ale i zaintrygowana zmianą klimatu jaką wprowadzili do swoich piosenek. Potem przyszedł czas na Kids i to dopiero dzięki niej czekałam na cały album żywiąc nadzieję, że jego reszta odzwierciedli to, jak dobrym zespołem może okazać się OneRepublic. Po przesłuchaniu Oh My My mam jednak mieszane odczucia co do końcowego, całościowego efektu. Wydaje się, że jest to mało spójny album, a im dłużej się go słucha, tym bardziej okazuje się być męczący. Tak naprawdę skłaniam się ku stwierdzeniu, że dla Oh My My najlepszym antidotum stanowiłoby wyciągnięcie  co najwięcej 11 piosenek i stworzenie jednej, a może i dwóch EP-ek.  

Płytę rozpoczyna kompozycja wybrana nie bez powodu na singiel, Let’s Hurt Tonight i jest to jedna z tych najlepszych propozycji, które serwuje nam OneRepublic. Do tej pory Rayn Tedder kojarzył mi się raczej ze spokojnymi dźwiękami okraszonymi delikatnym głosem ( chociażby przepiękne All I Need z debiutanckiego Dreaming Out Loud ), dlatego też tak energiczna piosenka z mocnym wokalem zdecydowanie zachęca, by zapoznać się z całym Oh My My. I nie bez powodu, bo po niej rozbrzmiewa Future Looks Good, według mnie genialna, wręcz specjalnie stworzona piosenka – przerywnik do odśpiewywania na stadionach. Napawa optymizmem i całe szczęście, bo naprawdę jest potrzebny do odsłuchania tytułowego Oh My My — ten akurat w ogóle mi się nie podoba i szczerze powiedziawszy niewiele mam o nim do powiedzenia, po prostu za każdym razem go omijam, tak, by zwariować ze szczęścia, gdy z głośników dolatuje do mnie genialne Kids. Minęło sporo czasu, od kiedy po raz pierwszy usłyszałam tę piosenkę, a wciąż nieprzerwanie ją uwielbiam i tkwi na mojej stałej playliście. Wszystko w niej jest idealnie dopracowane: muzyka, tekst, w którym Rayan Tedder opowiada o powrotach do krainy dzieciństwa, gdzie wszystko jest prostsze i przyjemniejsze ( kto nie chciałby o tym śpiewać? ) — istny majstersztyk. Jest on szczególnie potrzebny, bo dalej siedzi mi w głowie nawet kiedy przychodzi moment dla dwóch ponownie o wiele gorszych utworów: Dream i Choke, które mówiąc krótko i szczere mogą być, ale na kolana nie powalają. Jedyne co uznaję w nich za plus, to doskonały głos Rayna. Za to na większą uwagę zasługuje A.I. nagrane wspólnie z Peterem Gabrielem: muszę przyznać, że nawet jeśli nie jest to specjalnie skomplikowany kawałek, to przyjemnie się go słucha. Oh My My jest naprawdę zróżnicowaną płytą i dla niektórych słuchaczy na pewno będzie stanowić to pewien problem w odbiorze. W końcu po trzech nieco gorszych piosenkach zespół postanowił zamieścić kolejną perełkę Better , moją drugą ulubioną piosenkę po Kids. Ma zdecydowanie inny, intrygujący klimat, zwłaszcza, gdy wokalista śpiewa o utracie zmysłów: ,,I think I lost my mind , don’t worry about me, happens all the time’’. Do takiego wniosku możemy dojść włączając Oh My My: płyta składa się naprawdę praktycznie ze wszystkiego co reprezentuje dzisiaj muzyka popularna, ale trudno  się temu dziwić, ponieważ Rayn Tedder jest nie tylko frotmanem One Republic, ale również twórcą wielu tekstów dla innych artystów, takich jak Kelly Clarkson, czy Beyonce. Nie bez powodu więc magazyn Bilboard nazwał go ,,sekretnym królem popu’’, zwłaszcza, że pokazuje to chociażby Born, kolejny energiczny utwór zamieszczony na albumie, w którym śpiewa do miłości swojego życia: ,,I was born, born to love you’’. Następnie zespół zwalnia mocno serwując przepiękną balladę Fingertips minimalistyczne skomponowaną, opartą głównie na głosie Teddera, rozbrzmiewającym równie pięknie w Human, niestety ten drugi utwór w ogóle mi nie podchodzi, z jednej strony bit jest bardzo poprawny, wokalnie: bez zarzutu, ale i tak nie jest to piosenka, której słuchałabym na co dzień. Podobnie sytuacja przedstawia się z Lift Me Up i NbHD o których nawet nie wiem do końca co sądzić. Po prostu do mnie nie trafiają, co nie oznacza, że są złe, być może innym przypadną do gustu. Uwielbiam za to trójcę kończącą Oh My My: Wherever I Go, All These Things, oraz Heaven. Pierwsza z nich nieprzypadkowo została obrana na singiel: Wherever I Go jest świetnym, energicznym kawałkiem idealnym do tańca, radia czy słuchania na cały regulator na głośnikach. Nie da się przy niej nie tryskać optymizmem. All These Things jest o wiele spokojniejszą piękną balladą, w której wokalista jeszcze raz daje popis swoich wokalnych możliwości. Album zamyka piosenka Heaven, wręcz stworzona do wspólnego śpiewania podczas koncertów i będąca powodem dla którego warto przesłuchać Oh My My do samego końca. Co prawda, za każdym razem najzwyczajniej w świecie przewijam te ,,gorsze’’ utwory, czyli Oh My My, Human, czy NbHD i uważam, że bez nich płyta byłaby o wiele lepsza ( właśnie je miałam na myśli pisząc o odrzuceniu niektórych piosenek ) a tak jawi się nieco męcząco i jak już wspomniałam mało spójnie, jeśli chodzi o styl muzyczny. Jednak Kids, Better, Wherever I Go, Fingertips czy też Let’s Hurt Tonight przekonują mnie do siebie, więc ostatecznie Oh My My może i nie jest albumem roku, ale i tak zasługuje na uwagę. Jedyne, czego powinno wymagać się od OneRepublic,to to, aby następnym razem tworząc krążek wybrali konkretną ścieżkę muzyczną i nie mieszali ze sobą tak różnych składników.  

Najlepsze piosenki: Kids,  Better,  Fingertips,  Wherever I Go,  Heaven
Najsłabsze piosenki: NbHD,  Dream,  Human

Moja ocena: 5,5/10



Szukaj na tym blogu